Smooook

Poranna rosa osadziła się na wysokich butach łowcy. Nie była jednak jedyną wilgocią pokrywającą wysokie trawy na granicy lasu dzielącego Saldfen od Grzywy. Nad polanką, którą przemierzał właśnie mężczyzna wciąż unosiła się czerwonawa mgiełka. Nic dziwnego, krwi było tu tyle, że nawet pół nocy nie starczyło, by zdążyła wsiąknąć w ziemię.

Łowca ściągnął kapelusz, raczej nie by okazać szacunek poległym, a w jakimś głupim, niekontrolowanym odruchu, chęci zajęcia czymś dłoni wobec bezradności jaka owładnęła go na widok rzezi przypominającej abstrakcyjne malowidło pomylonego artysty o kilka pokoleń wyprzedzającego swoje czasy.

Ciało może i odmówiło posłuszeństwa, ale zmysły wyćwiczone miał nad wyraz, nie mógł się oprzeć, patrzył, analizował, czytał z tej mozaiki ciał historię zajścia, w którego opis sam nigdy by nikomu nie dał wiary. Ciał było pięć… a może sześć? Wszyscy to ludzie, wszyscy mężczyźni, rośli i uzbrojeni po zęby. A to co ich zabiło to niechybnie też były zęby… zęby i pazury, nic innego wszak nie jest w stanie pozostawić takich ran.

Pierwszy rozorany był w poprzek piersi, zaszlachtowany pewnie jednym ruchem łapy. Większej niż niedźwiedzia i to znacząco. Drugi leżał kilka stop dalej, twarzą tonąć w kałuży własnej krwi. Na plecach nie znać było śladów, widać impet uderzenia musiał być tak silny, że zabił go na miejscu, obracając ciało wokół własnej osi. Trzeci, czwarty i piąty leżeli dalej, rozrzuceni kilka metrów od tamtych, w dość równych od siebie odstępach. Coś musiało zmieść ich jednocześnie, jednym szybszym od myśli ciosem, jakby kto cepem raził trzy wiechcie słomy na raz. A szósty. Bo zdecydowanie był też szósty… leżał w dwóch częściach, jak szmaciana lalka przypadkowo rozdzielona przez dwójkę spierających się o nią dzieci. Pierwsza połowa, nogi przytwierdzone do krótkiego kadłubka, leżała obok pierwszych dwóch trupów. Druga, spory kawałek dalej, dobre kilka metrów. Połamane żebra wysypywały się z worka skóry i wnętrzności otoczonych giętą blachą i konfetti metalowych kółek porwanej w strzępy kolczugi. Coś niechybnie przegryzło go, przepołowiło jednym ugryzieniem, zmiażdżyło zębiskami i wypluło. Jakieś 15 metrów dalej leżały zwłoki zwierzęcia, żubra, byka albo tura, ciężko było ocenić z tej odległości a łowczemu nogi dawno wszak odmówiły posłuszeństwa. Cokolwiek jednak zwierzę zabiło, musiało pożywić się nim i zniknąć gdzieś, nie pozostawiwszy po sobie więcej śladów. Zupełnie jakby… zupełnie jakby latało…

 – Luuuudziee! Ratujta się! Do karczmy, do karczmy, pod dach biegnijta czem prędko! SMOOOK! Smok nad lasem! – zawołał przerażony krasnolud o gęstej, rudej brodzie. – Sama żem widziała – zawtórowała głośna baba z koszem prania. – Tamoj nad las poleciał! A jak cień położył to myślała, że kto słońce zabrał, że noc naszła, taki on był wielki! – To co tu stoicie! Ratujta się kto żyw, do pensjonatu, pod dach a żywo! – wrzasnął stajenny czym prędzej rzucając się w stronę piętrowego budynku.