Zdobycie Dorzecza

Volter już raz walczył o Dorzecze. I wcale nie śpieszno było mu do powtórki, tym bardziej, że nie doleczył do końca upierdliwego rwania w kolanie, które skruszyło się pod uderzeniem buzdyganem. Albo piernaczem. Jednak był wierny sztandarom diuka Jana Vadenkampa i skoro padł rozkaz „Na koń!”, to wdrapał się na osiodłaną, młodą klaczkę i dołączył do brygady. Poszło sprawniej i bez chaosu towarzyszącego ćwiczeniom. Może dzięki temu,iż o tym, że Grzywa miała zaatakować wiedzieli już wcześniej. A miało to najpewniej związek z oficjalną delegaturą tego strasznego mężczyzny o srebrno-złotych włosach i przerażającej twarzy, który odwiedził kilka tygodni wcześniej majora Vadenkampa, doglądając przy okazji otępiałego wciąż panicza Filipa. Volder odetchnął, a westchnienie te cichym, metalicznym poszmerem odpowiedziało w ogniwach czepca. Wcisnął na głowę hełm, opuścił przyłbice i na wymarsz pchnął klacz w miękkie ostrogami w kształcie promienistej tarczy słońca.


– Walka przebiegła na froncie wschodnim i południowym. Ten pierwszy od północy zamykał jeden z garnizonów, zgodnie z wolą, dający się podejść dla zaskoczenia i odwrócenia uwagi od odwrotu oddziałów rheńskich, które miały wesprzeć wojska diuka Jana Vadenkampa na głównej linii walk. Do zbrojnych z Grzywy dołączyły ochotnicze hufce wiekoborskie. Nieliczne jednak, ponieważ przemarsz głównej siły zatrzymały brygady Domu Księżyca jeszcze na terenach Wiekoborza, tuż przy granicy.

Rycerz aep Rhenfausen zakręcił w palcach koniec imponującego, nawoskowananego i namaszonego olejkami zarostu. W ocenie Voltera dumnie prezentował się w oksydowanym kirysie przyzdobionym i ozłoconym na piersi grawerem Wielkiego Słońca, by każdy, kto przed nim staje, od razu wiedział, że reprezentuje potęgę Cesarstwa. Potęgę, z którą starły się „Srebrne Lwy”. Zdradzone i upokorzone na polu bitwy, które polem właściwie zupełnie nie były, bo bili się w lesie, na dodatek wieczorem, kiedy widoczność ograniczała się do skąpego blasku latarenek przytroczonych do juków oraz księżycowej łuny. Szlachetny zbrojny z peleryną podszytą szkarłatem podjął dalej.
– Sojusz między Rheną a Grzywą został oficjalnie zerwany. Żebyście widzieli, Majorze, tę rozpacz i wściekłość wydzierające z oczu Lwiątek! – zakpił, uśmiechem rozciągając wąskie usta. Kapitan Volter przytaknął na zgodnę wobec słów tamtego. Rzeczywiście „chłopcy”, jak określano żołnierzy pod de Morrowem, nie do końca wiedzieli, co się stało. Ich uwaga rozproszyła się, koncentracja została skruszona i padła w popioły morali.

– Dorzecze nie broniło się wcale. Nie było już komu. Ostatni zbrojni poddali zamek, po wcześniejszym, niekontrolowanym ostrzałem z udziałem nadwornego maga dworu stołecznego. To była kwestia czasu. Mieli do wyboru poddać się albo pomrzeć w najbliższych tygodniach z głodu, bo zapasy pokurczyły się przez te ostatnie miesiące niemal do cna. Donal, wraz z rodziną, zostali aresztowani, nocą przetransportowani na zamek w stolicy. Jeńcy. Ale szlachetnego pochodzenia, zatem przysłużą się najpewniej szczytnym celom.

Volter mógł tylko domyślać się, co rycerz miał na myśli, tym bardziej, że obaj – on i major, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Nie wypowiadał się jednak, zrobili swoje, teraz mogli popalić ciała współwalczących i wrogów, by nie rozeszła się jakaś zaraza.