Zaprawdę powiadam wam, oto nadchodzi wiek plag i klątw, wiek palącego słońca. Nadchodzi czas czarnej spiekoty i czarnego mroku, czas zatracenia i czas ułudy, Tedd Beatha Tuvean, czas żywej śmierci. Świat wyschnie, palony żarem, a odrodzi się w ciemnościach. Odrodzi się z nieczystej krwi, z Ard Bloed, z pyłu i prochu. Pyłu, który zakryje słońce. Śmierć wezwie swoje dzieci do powstania i ruszy przez świat żywych, siejąc w suchej i wyschniętej ziemi chaos. Wypatrujcie znaków, wypatrujcie znaków…
– Przepowiednia obłąkanej spod lecznicy w Emersvort, rok 1271

Noc swoim nadejściem z wolna gasiła słoneczne światła nad stolicą, błyszcząc ostatnią łuną złota i pomarańczy od strony zachodu. Jak każda zima, nie licząc ostatniej, która zaskoczyła nie tylko powoźnych, ta również była dość ciepła, wyzbyta mrozu i chłodów ciężkich. Od Saovine, aż do Imbaelk, kiedy to upiory w sen zimowy zapadają, czasy to najspokojniejsze są dla grabarzy i inszych bab cmentarnych, pełne opowieści, które upiorów owych nie mierzą i w gniew rychło nie wprawiają, bo upiory sił nie mają jeszcze do nerwowania, póki czas Kiełkowania nie nastanie. Czas to najlepszy, by dziada zapytać co widziały jego dziadzie oczy, co uszy słyszały jego starcze i jakiego chłodu na własnej, pomarszczonej zaznał skórze. Łyk gorzałki przepłukał gardło i umysł, tego najstarszego z zebranych, nim podjął dalej swą przydługą już opowieść.
– Ona zaś zawodziła co noc, płacząc i szukając pomocy, łzami się swojemi perlistymi zalewając, puchnąc w płaczu jako ryba kolcem najeżona i marniejąc na zmianę. Raz szukała drogi do domu, raz pytała o dawnych kochanków, a innym jeszcze razem o to, czy runem owce już zarosły, bo jej zimno i zimno. I on, ten co go wespół z nią uchowały, płakał i pomocy szukał – by go wzięły z łaski swojej i wykopały prosił, by kości na wiatry cztery rozrzuciły, albo na śmietnik jaki wynieśli, bo już tam mu lepiej będzie, niż słuchając tego zawodzenia topielicy. Nocy pewnej już nie wrócił. Mówią, że wiedźmin jaki rytuały odprawił i ducha jego do snu złożył jak trza i wypada. A może, kto wie, prośby duszy udręczonej usłuchał i kości na śmieciowisko szczurom i psom dzikim zniósł.
– A ona?
– Ona czasem jeszcze wraca. I ja bym wracał, bo grobowiec ma nielichy, się rodzina wystarała i wykosztowała. Musi wiele krzywd dziewczynie winne były i na drogę ostatnią grosza nie szczędziły, by ich odwiedzać zza grobu nie chciała. Niespokojna to dusza, nieszczęśliwa. Wódką takiej o spokój nie uprosisz, jak Jędrusia naszego, co jak mu braknie, to butelką zadzwoni i czeka, aż mu w ziemie poleją. Był i taki co się Hrabią tytułować kazał, alejkami szwendał się i pytał kruków czarnych jak smoła, co drzewa suche obsiadały, „Czemu ona mnie to uczyniła?” A znać było, że ukaże się zaraz po stukaniu kijaszka, którym się podpierał.
– Tedy przeto chętniej palą teraz. Coby spokój był wiekuisty, bo takie spalone to nie wracają ponoć tako chętnie.
– Nieprawda to, wracają, bo ogień, nawet choćby był i Wiecznym Ogniem, duszy spalić nie może. A palić, palą, coby wdowy nie mdlały, kiedy w trumne tuż przed złożeniem do dołu, pukać zmarły zacznie. Choć jak zapuka to pół biedy jeszcze. Gorzej jak gadać i zawodzić zaczyna.
– Gadać?
– Ze dni temu kilka, chowano tu strażnika, co go na sznurze w lesie odnalazły. Sam sobie dopomógł, jak mówili. Rodzina miejsce wykupiła, Stainowe robotniki się zajmowały wszystkim. Umalowały go nawet, by śladu po sznurach widać nie było zanadto, bo i wieko otwarte być miało dla rodziny przed pochówkiem. Dobrą robotę zrobili, jak żywy chłop wyglądał, a i nie tylko wyglądał, bo jak go zasypywać zaczęli, to się strasznie chłopina zdenerwował.
– Trup? Trup się zdenerwował we trumnie? I co? – dopytywali na przemian pozostali.
– I nic – ze spokojem odparł stary, popijając gorzałczynę. – Z tych nerwów to wziął i umarł raz jeszcze.