Ostatnia noc

W Dorzeczu tradycją było już świętowanie Imbaelk wcześniej niż zgodnie z kalendarzem elfim, jak było to w zwyczaju. Nie rzecz w tym tkwiła jednak, iż tamtejsi mieszkańcy za lepszych się od reszty świata uznawali. Lata temu, jak legenda miejscowa głosi, tak stara, że i świadków by ją potwierdzić już się nie uraczy, dziecko się narodziło staremu młynarzowi. I w tym również niczego nadzwyczajnego dopatrywać się nie szło na rzut oka pierwszy, bowiem stary młynarz córek miał sześć już, a każda z nich talentem wielkim do szykowania strawy się poszczycić mogła. Dziecko jednak, ku zdziwieniu i szczęściu wielkiemu młynarza, na świat przyszło jako pierwszy jego męski potomek.

Radość całym podgrodziem zawładnęła. Pito i jedzono dni wiele, póki sił i wina na to świętowanie starczyło, tak wiele uwagi temu zajęciu poświęcając, że i zupełnie zapominając o mijającym Imbaelk. Ile w tym prawdy, nie wiadomo, legenda jednak, w dalszej swojej opowieści, mówi o śmierci, która w złości za owe zapomnienie, między domami przeszła i wszystkie niemowlęta z sobą zabrała. Od tamtej chwili, mieszkańcy Dorzecza by o święcie nie zapomnieć i za winy przodków raz drugi nie zapłacić, zapobiegliwie świętowanie zaczynają wcześniej.

Tak się złożyło, iż w roku 1272, mieszkańcy Dorzecza, do Imbaelk, gotować się zaczęli w sobotę, dwunastego dnia miesiąca. Jako, że praca w dni świąteczne zakazana jest zarówno w społeczności cintryjskiej jak i nilfgaardzkiej, nikt się do roboty nie zabierał żadnej, ponad tą, która konieczna do zrobienia była. Gospoda „Pod Bieżącym Barankiem”, jak w każde święto, wieczorową porą pełna była po same brzegi. Tym bardziej, że od czasu zdobycia Dorzecza, mrowie wojska we wsi bytowało. Mniej czujne, a bardziej jakoby przychylne, w winie i gorzałce miejscowej zatopione, spojrzenia wojaków z Polnej bardziej za dziewkami wyglądały niż na trakty i wydeptane dróżki. Dyscyplina nilfgaardzkiej armii świętom żadnym zanadto się nie poddawała, tedy niepokojony złą myślą Edgar aep Orm wyprowadził ze stajni swojego wierzcha, dumnego Ellanderczyka, i ruszył ze swoim niepokojem twarzą w twarz się zmierzyć.

Noc gęstniała na nieboskłonie, ciemniała w oczach, uwydatniając wrażeniem okrzyki, śmiech i wiwaty z karczmy się niosące. Żwir pod kopytami karego konia, zgrzytał miarowo w spokojnym spacerze, przebijał się przez inne odgłosy zapadającej ciemności. Już miał zawracać, już trącał wałacha piętą w bok, kiedy kawałek dalej trzasnęły gałęzie. Ruszył, by to sprawdzić. Musiał. I był to ostatni patrol nilfgaardzkiego oficera.

Niedługo później jego bestialsko porąbane na kawałki ciało znaleziono w sadzie, nieopodal „Bieżącego Baranka”, którego biesiadnicy zaniepokoili się widokiem wałacha bez jeźdźca w siodle, stojącego wiernie przy stygnących jeszcze szczątkach.