Archive by Author

Zachodnie Słońce

Błyski na horyzoncie w pierwszej chwili zaalarmowały straż portową i celną, którą zaraz w stan gotowości postawiono. Dopatrując się w tym zjawisku działania sił magicznych zapobiegawczo posłano i po nadwornego czarodzieja. Ku zdziwieniu ogólnemu na miejscu go jednak nie zastano, choć legenda głosiła przecież, iż zamknięty był klątwą albo i aresztem w najwyższej komnacie tej najwyższej, zdobionej srebrem i złotem, wieży w stolicy.

Migotliwy lęk portowców z czasem przybrał inne kształty. Wymalował się wyraźniej, konturami okrętu o nieco poszarpanych, zielonkawych żaglach, zdobionych złotem na burcie – i jak się zdaje – nie tylko na niej. Dziób okrętu przez fale prowadziła nie kobieta zaklęta w drewnie, a wąż z głową zakrytą egzotycznie zdobionym hełmem. Wąż owy, pręgowany był barwą i majestatycznymi żłobieniami, choć ciosany kanciasto. Było w tej sztuce coś imponującego, zatrzymującego wzrok ciekawością i czymś niespotykanym, nietypowym. I tu nie brakło gładkości złotych elementów, rozpraszających promienie słońca, odbijających je jak rozkołysane grzbiety fal w letnie południe, oślepiające wzrok ową świetlistą grą.

Zahrat Alsahra zacumował nieopodal Emersvort, we wtorek po południu, 22 lutego roku 1272, czekając na zezwolenie służb celnych do zadokowania w porcie.

Jaki jest koń, każdy widzi

„Pracę nad wierzchowcem winno się zaczynać dopiero gdy ten lata trzy ukończy, a jeśli źrebię zaś wiosennym miotem na świat przyszło, tedy i po czterech nawet; kolejnych miesięcy osiem odczekawszy przed zaczęciem ujeżdżania, a i przyzwyczajania go do dotyku człowieka. Jak przyjęło się powszechnie i nieraz znać o sobie przesąd owy dawał – dotyk dłoni na źrebięciu, nim odpowiedni wiek ukończy, źle na jego wzrost wpływa.

Po latach trzech, wraz z początkiem roku, źrebca z ogólnej zagrody winno się zabrać i umieścić w stajni na uwiązie, najlepiej między dwoma starszymi, spokojnymi i ułożonymi już końmi. Prędzej i chętniej zwierzę takie pokory nabierze, a i dla jedzenia chętniej podejmie się nauki, pozwalając na nóg głaskanie, unoszenie ich jak do podkucia i obstukiwanie kopyt drewienkiem. Po kolejnych dwóch miesiącach konia nadal w stajni, ale pod siodłem trzymać należy (…).

Ogier pod wojskowe siodło najpewniejszy i najlepszy jest w całości, bo gdy ustanie to po odpoczynku niedługim pójdzie dalej. Wałacha zaś albo porzucić przyjdzie, albo odpoczynek dać mu znaczny. Tedy ogiera powstrzymywać przychodzi w jego zrywach, kastrata zaś nieustannie popędzać trzeba. Przeto wałacha ćwiczyć lepiej z listami, do woza albo i na polowania, bo do boju, gdzie wierzchowcowi mocy i chęci potrzeba, ten zupełnie się nie nadaje.”

– Borhan Lenne „Dobór i ujeżdżanie konia kawaleryjskiego”, fragmenty.

Zdarzało się już wcześniej, że konie, zwłaszcza kawaleryjskie, do grodu bez jeźdźców swoich wracały. Inne ostawały przy trupach czy rannych, znać tako dając, póki kto ich nie wypatrzył.

Tedy widok ogiera pod bramami górskiego Zarzewia sensacji wielkiej nie wzbudził. Ogier jednak, nie tylko wzburzony się zdawał, choć ran żadnych znać na nim nie było, ale i siodła był pozbawion. Na współpracę i poddaństwo ochoty nie miał, płosząc się łatwo, zupełnie do konia kawaleryjskiego zwyczajem niepodobnym. Po liny zaraz do grodu kogo posłano, by wierzchowca na postronek chwycić Zwierzę jednak, w panice niezrozumiałej, uciekając przed usiłującym zatrzymać go strażnikiem wpadło do potoku. Nim konia całkiem spisano na straty, ten ku zdziwieniu wszystkich, po brzegu wspiął się cudem jakimś, opatrznością i łaską Melitele kierowany, a po kąpieli zimnej, szaleć przestał i w końcu udało się go pochwycić.

Choć bez jeźdźca i bez siodła, gawiedź od razu rozpoznała wierzchowca jednego z zarzewskich wojskowych, „fachowca od wywarów”. Wiedząc, że co niedobrego zajść musiało, kilkuosobowa grupa zbrojnych ruszyła na poszukiwania, rozlewając się błękitem opończy między drzewami.

Ostatnia noc

W Dorzeczu tradycją było już świętowanie Imbaelk wcześniej niż zgodnie z kalendarzem elfim, jak było to w zwyczaju. Nie rzecz w tym tkwiła jednak, iż tamtejsi mieszkańcy za lepszych się od reszty świata uznawali. Lata temu, jak legenda miejscowa głosi, tak stara, że i świadków by ją potwierdzić już się nie uraczy, dziecko się narodziło staremu młynarzowi. I w tym również niczego nadzwyczajnego dopatrywać się nie szło na rzut oka pierwszy, bowiem stary młynarz córek miał sześć już, a każda z nich talentem wielkim do szykowania strawy się poszczycić mogła. Dziecko jednak, ku zdziwieniu i szczęściu wielkiemu młynarza, na świat przyszło jako pierwszy jego męski potomek.

Radość całym podgrodziem zawładnęła. Pito i jedzono dni wiele, póki sił i wina na to świętowanie starczyło, tak wiele uwagi temu zajęciu poświęcając, że i zupełnie zapominając o mijającym Imbaelk. Ile w tym prawdy, nie wiadomo, legenda jednak, w dalszej swojej opowieści, mówi o śmierci, która w złości za owe zapomnienie, między domami przeszła i wszystkie niemowlęta z sobą zabrała. Od tamtej chwili, mieszkańcy Dorzecza by o święcie nie zapomnieć i za winy przodków raz drugi nie zapłacić, zapobiegliwie świętowanie zaczynają wcześniej.

Tak się złożyło, iż w roku 1272, mieszkańcy Dorzecza, do Imbaelk, gotować się zaczęli w sobotę, dwunastego dnia miesiąca. Jako, że praca w dni świąteczne zakazana jest zarówno w społeczności cintryjskiej jak i nilfgaardzkiej, nikt się do roboty nie zabierał żadnej, ponad tą, która konieczna do zrobienia była. Gospoda „Pod Bieżącym Barankiem”, jak w każde święto, wieczorową porą pełna była po same brzegi. Tym bardziej, że od czasu zdobycia Dorzecza, mrowie wojska we wsi bytowało. Mniej czujne, a bardziej jakoby przychylne, w winie i gorzałce miejscowej zatopione, spojrzenia wojaków z Polnej bardziej za dziewkami wyglądały niż na trakty i wydeptane dróżki. Dyscyplina nilfgaardzkiej armii świętom żadnym zanadto się nie poddawała, tedy niepokojony złą myślą Edgar aep Orm wyprowadził ze stajni swojego wierzcha, dumnego Ellanderczyka, i ruszył ze swoim niepokojem twarzą w twarz się zmierzyć.

Noc gęstniała na nieboskłonie, ciemniała w oczach, uwydatniając wrażeniem okrzyki, śmiech i wiwaty z karczmy się niosące. Żwir pod kopytami karego konia, zgrzytał miarowo w spokojnym spacerze, przebijał się przez inne odgłosy zapadającej ciemności. Już miał zawracać, już trącał wałacha piętą w bok, kiedy kawałek dalej trzasnęły gałęzie. Ruszył, by to sprawdzić. Musiał. I był to ostatni patrol nilfgaardzkiego oficera.

Niedługo później jego bestialsko porąbane na kawałki ciało znaleziono w sadzie, nieopodal „Bieżącego Baranka”, którego biesiadnicy zaniepokoili się widokiem wałacha bez jeźdźca w siodle, stojącego wiernie przy stygnących jeszcze szczątkach.

Tajemnice Zarzewia

Jan znad potoku, jak wiadomym było w górskim Zarzewiu, gwałtownikiem był jakich mało. Przed nikim się nie korzył, za nic miał powszechne i niezrozumiałe dla niego autorytety, jak choćby ten w postaci zmarłego już – dzięki ci Melitele – horodniczego Verne’a. Jan, w prostocie swojej porywczości, jak coś do kogoś miał to i chętnie się tym afektem z najbliższą okolicą dzielił. Wszystkich sprawiedliwie po równo ciepłym słowem obdarzał, szczególnie często jednak straż w jej działaniach pochwalając. Jan, na tyle zwyczajowym stał się elementem zarzewskiego krajobrazu, iż nawet jego okuta gwoździkami, drewniana ręka sprawiedliwości, mniej już przerażała a i dziwić przestała dawno.

Jan, co również wiadomym było w grodzie, rodzinę swoją kochał nade wszystko – choć miłość nierzadko była to głośna i bolesna – gotów był w jej czci i zdrowia obronie, po wszelkie środki konieczne sięgać. Tedy, gdy nieszczęście wielkie cieniem na rodzinę Jana padło i tym razem stanął na wysokości zadania, jak każda głowa rodu ma w swej powinności.

Jak pies wściekły walczył ze złym słowem i pomówieniem obelżywym, kiedy to straż przez sąsiadów nasyłana, pukała do jego drzwi, rozpytując o krzyki i hałasy dochodzące z poddasza. Okutą gwoździkami pałką rozganiał wątpliwości i krzywe spojrzenia, w stronę jego rodziny kierowane. Wiele tygodni to trwało, wiele nerwów kosztowała Jana taka walka. Te plotki, których Jan rozgonić nie zdołał, albo o których nawet nie wiedział, zdradzały, iż na strychu jego domostwa zalęgło się potworzysko jakieś, albo i duch wrzeszczący po nocach. Inni jeszcze, za Janowymi plecami szeptali, o jakiej opętanej co ją rodzina przed światem chowa, by wstydu nie było i co by żaden parszywy wiedźmin kociorzerca jej nie ubił. Inni jeszcze, w owej opętanej dopatrywali się jednej z dwóch córek gwałtownika, której od dawna w grodzie widać już nie było, a która ponoć za mąż wydana została.

Plotki, miast z czasem cichnąć, na nowo zakwitły z początkiem lutego. Paradoksalnie wtedy, kiedy krzyki na piętrze domostwa nad potokiem ustały zupełnie. Plotki zakwitły cintryjskim błękitem, pstrzącym ulice pod drzwiami, błękitem zadającym wiele pytań, wyraźnie czegoś szukającym. I o tej zmianie mówiło się różnie. Jedni pewni byli, że porywczy pan domu męki córki swojej skrócił, inni zaś, że dziewczynę porwano, a jeszcze inni…
Ach, długo byłoby opowiadać.

Wieki ciemne

Zaprawdę powiadam wam, oto nadchodzi wiek plag i klątw, wiek palącego słońca. Nadchodzi czas czarnej spiekoty i czarnego mroku, czas zatracenia i czas ułudy, Tedd Beatha Tuvean, czas żywej śmierci. Świat wyschnie, palony żarem, a odrodzi się w ciemnościach. Odrodzi się z nieczystej krwi, z Ard Bloed, z pyłu i prochu. Pyłu, który zakryje słońce. Śmierć wezwie swoje dzieci do powstania i ruszy przez świat żywych, siejąc w suchej i wyschniętej ziemi chaos. Wypatrujcie znaków, wypatrujcie znaków…

Przepowiednia obłąkanej spod lecznicy w Emersvort, rok 1271

Noc swoim nadejściem z wolna gasiła słoneczne światła nad stolicą, błyszcząc ostatnią łuną złota i pomarańczy od strony zachodu. Jak każda zima, nie licząc ostatniej, która zaskoczyła nie tylko powoźnych, ta również była dość ciepła, wyzbyta mrozu i chłodów ciężkich. Od Saovine, aż do Imbaelk, kiedy to upiory w sen zimowy zapadają, czasy to najspokojniejsze są dla grabarzy i inszych bab cmentarnych, pełne opowieści, które upiorów owych nie mierzą i w gniew rychło nie wprawiają, bo upiory sił nie mają jeszcze do nerwowania, póki czas Kiełkowania nie nastanie. Czas to najlepszy, by dziada zapytać co widziały jego dziadzie oczy, co uszy słyszały jego starcze i jakiego chłodu na własnej, pomarszczonej zaznał skórze. Łyk gorzałki przepłukał gardło i umysł, tego najstarszego z zebranych, nim podjął dalej swą przydługą już opowieść.

– Ona zaś zawodziła co noc, płacząc i szukając pomocy, łzami się swojemi perlistymi zalewając, puchnąc w płaczu jako ryba kolcem najeżona i marniejąc na zmianę. Raz szukała drogi do domu, raz pytała o dawnych kochanków, a innym jeszcze razem o to, czy runem owce już zarosły, bo jej zimno i zimno. I on, ten co go wespół z nią uchowały, płakał i pomocy szukał – by go wzięły z łaski swojej i wykopały prosił, by kości na wiatry cztery rozrzuciły, albo na śmietnik jaki wynieśli, bo już tam mu lepiej będzie, niż słuchając tego zawodzenia topielicy. Nocy pewnej już nie wrócił. Mówią, że wiedźmin jaki rytuały odprawił i ducha jego do snu złożył jak trza i wypada. A może, kto wie, prośby duszy udręczonej usłuchał i kości na śmieciowisko szczurom i psom dzikim zniósł.
– A ona?
– Ona czasem jeszcze wraca. I ja bym wracał, bo grobowiec ma nielichy, się rodzina wystarała i wykosztowała. Musi wiele krzywd dziewczynie winne były i na drogę ostatnią grosza nie szczędziły, by ich odwiedzać zza grobu nie chciała. Niespokojna to dusza, nieszczęśliwa. Wódką takiej o spokój nie uprosisz, jak Jędrusia naszego, co jak mu braknie, to butelką zadzwoni i czeka, aż mu w ziemie poleją. Był i taki co się Hrabią tytułować kazał, alejkami szwendał się i pytał kruków czarnych jak smoła, co drzewa suche obsiadały, „Czemu ona mnie to uczyniła?” A znać było, że ukaże się zaraz po stukaniu kijaszka, którym się podpierał.
– Tedy przeto chętniej palą teraz. Coby spokój był wiekuisty, bo takie spalone to nie wracają ponoć tako chętnie.
 – Nieprawda to, wracają, bo ogień, nawet choćby był i Wiecznym Ogniem, duszy spalić nie może. A palić, palą, coby wdowy nie mdlały, kiedy w trumne tuż przed złożeniem do dołu, pukać zmarły zacznie. Choć jak zapuka to pół biedy jeszcze. Gorzej jak gadać i zawodzić zaczyna.
– Gadać?
– Ze dni temu kilka, chowano tu strażnika, co go na sznurze w lesie odnalazły. Sam sobie dopomógł, jak mówili. Rodzina miejsce wykupiła, Stainowe robotniki się zajmowały wszystkim. Umalowały go nawet, by śladu po sznurach widać nie było zanadto, bo i wieko otwarte być miało dla rodziny przed pochówkiem. Dobrą robotę zrobili, jak żywy chłop wyglądał, a i nie tylko wyglądał, bo jak go zasypywać zaczęli, to się strasznie chłopina zdenerwował.
– Trup? Trup się zdenerwował we trumnie? I co? – dopytywali na przemian pozostali.
– I nic – ze spokojem odparł stary, popijając gorzałczynę. – Z tych nerwów to wziął i umarł raz jeszcze.

I tylko psa żal

-Uciekać! Uciekać komu życie mił…
Kolejna, najpotężniejsza z eksplozji, którą poprzedził szereg mniejszych, spowitych gęstym dymem, wstrząsnęła ziemią, wyrwała szyby z okien i rozsadziła mur, rozsypując jego odłamki po całej ulicy. Ogień, mieniący się wieloma kolorami, jak i dym, który osiadł gęstą mgłą, wylewając się z powstałej wyrwy, lizał płomieniami spękane ściany, zajadał się rozlanymi po podłodze substancjami, chwytał resztki mebli w swoje rozpalone jęzory, dusił, drapał gardła i oczy zebranego, przerażonego całym zajściem tłumu.

– Gasić! Gasić!
– Nie! Nie wchodzić! Tam dalej coś wybucha!
 – Gasić, bo inne budynki zajmie!
– Straż!
– Nie podchodzić!
– Tam ktoś jest!
– Pies! Psa puśćcie! Za psem idźcie!
– Wody! Więcej wody!
– Żyw kto?!

Przekrzykiwali się, biegali w popłochu, walcząc z ogniem i dymem. Straż nie panowała nad powstałym chaosem, sama nie mając pewności co właściwie zaszło w domu zamieszkałym przez nadwornego, zarzewskiego czarodzieja.

– Ciało!
– Żyw?!
– Kto to jest?! To on?
– Drugie ciało!
– Nikogo więcej?!
– Wyjdźcie! Prędko! Tam dalej co wybucha!
 – Gdzie jest pies?! On miał psa!
– Tylko dwa ciała?! Nikogo więcej?! Sprawdźcie górę!

Ulatujący dym, rozrzedzająca się, dusząca mgła odsłaniała z wolna zgliszcza. Odsłoniła trupy, ukazała rozmiar powstałych zniszczeń, zagnieżdżała się ujmującą ciszą… Cichły krzyki, gasły nawoływania, a na ich ruinach kiełkowały coraz śmielej pytania, niezrozumienie i domysły – cała masa niepewności bez żadnej, konkretnej odpowiedzi.

– Zanotujcie szeregowy. Mężczyzna i elf.
– Elf?
– Elf, ten z aresztu. Ten sam, którego czaromiot kazał sobie do domu sprowadzić.
– A po co?
– Nie wiem, może w raportach coś jest na ten temat. Krasnoludzie, rozpoznajecie ich?
– Tak… Rozpoznaje.

 

Trupy sprzątnięto z ulicy, uszkodzony budynek, dla bezpieczeństwa zaś odgrodzono. Żałoba, jeśli odwiedziła to miejsce chwilę wcześniej, odeszła szybko, pozostawiając po sobie uliczkę, po której kręciła się już tylko straż. Ci, którzy przybiegli zwabieni eksplozjami, odeszli w stronę bramy, chcąc czym prędzej zrzucić z barków brzemię niedawnej przyjaźni.

Smooook

Poranna rosa osadziła się na wysokich butach łowcy. Nie była jednak jedyną wilgocią pokrywającą wysokie trawy na granicy lasu dzielącego Saldfen od Grzywy. Nad polanką, którą przemierzał właśnie mężczyzna wciąż unosiła się czerwonawa mgiełka. Nic dziwnego, krwi było tu tyle, że nawet pół nocy nie starczyło, by zdążyła wsiąknąć w ziemię.

Łowca ściągnął kapelusz, raczej nie by okazać szacunek poległym, a w jakimś głupim, niekontrolowanym odruchu, chęci zajęcia czymś dłoni wobec bezradności jaka owładnęła go na widok rzezi przypominającej abstrakcyjne malowidło pomylonego artysty o kilka pokoleń wyprzedzającego swoje czasy.

Ciało może i odmówiło posłuszeństwa, ale zmysły wyćwiczone miał nad wyraz, nie mógł się oprzeć, patrzył, analizował, czytał z tej mozaiki ciał historię zajścia, w którego opis sam nigdy by nikomu nie dał wiary. Ciał było pięć… a może sześć? Wszyscy to ludzie, wszyscy mężczyźni, rośli i uzbrojeni po zęby. A to co ich zabiło to niechybnie też były zęby… zęby i pazury, nic innego wszak nie jest w stanie pozostawić takich ran.

Pierwszy rozorany był w poprzek piersi, zaszlachtowany pewnie jednym ruchem łapy. Większej niż niedźwiedzia i to znacząco. Drugi leżał kilka stop dalej, twarzą tonąć w kałuży własnej krwi. Na plecach nie znać było śladów, widać impet uderzenia musiał być tak silny, że zabił go na miejscu, obracając ciało wokół własnej osi. Trzeci, czwarty i piąty leżeli dalej, rozrzuceni kilka metrów od tamtych, w dość równych od siebie odstępach. Coś musiało zmieść ich jednocześnie, jednym szybszym od myśli ciosem, jakby kto cepem raził trzy wiechcie słomy na raz. A szósty. Bo zdecydowanie był też szósty… leżał w dwóch częściach, jak szmaciana lalka przypadkowo rozdzielona przez dwójkę spierających się o nią dzieci. Pierwsza połowa, nogi przytwierdzone do krótkiego kadłubka, leżała obok pierwszych dwóch trupów. Druga, spory kawałek dalej, dobre kilka metrów. Połamane żebra wysypywały się z worka skóry i wnętrzności otoczonych giętą blachą i konfetti metalowych kółek porwanej w strzępy kolczugi. Coś niechybnie przegryzło go, przepołowiło jednym ugryzieniem, zmiażdżyło zębiskami i wypluło. Jakieś 15 metrów dalej leżały zwłoki zwierzęcia, żubra, byka albo tura, ciężko było ocenić z tej odległości a łowczemu nogi dawno wszak odmówiły posłuszeństwa. Cokolwiek jednak zwierzę zabiło, musiało pożywić się nim i zniknąć gdzieś, nie pozostawiwszy po sobie więcej śladów. Zupełnie jakby… zupełnie jakby latało…

 – Luuuudziee! Ratujta się! Do karczmy, do karczmy, pod dach biegnijta czem prędko! SMOOOK! Smok nad lasem! – zawołał przerażony krasnolud o gęstej, rudej brodzie. – Sama żem widziała – zawtórowała głośna baba z koszem prania. – Tamoj nad las poleciał! A jak cień położył to myślała, że kto słońce zabrał, że noc naszła, taki on był wielki! – To co tu stoicie! Ratujta się kto żyw, do pensjonatu, pod dach a żywo! – wrzasnął stajenny czym prędzej rzucając się w stronę piętrowego budynku.

Zdobycie Dorzecza

Volter już raz walczył o Dorzecze. I wcale nie śpieszno było mu do powtórki, tym bardziej, że nie doleczył do końca upierdliwego rwania w kolanie, które skruszyło się pod uderzeniem buzdyganem. Albo piernaczem. Jednak był wierny sztandarom diuka Jana Vadenkampa i skoro padł rozkaz „Na koń!”, to wdrapał się na osiodłaną, młodą klaczkę i dołączył do brygady. Poszło sprawniej i bez chaosu towarzyszącego ćwiczeniom. Może dzięki temu,iż o tym, że Grzywa miała zaatakować wiedzieli już wcześniej. A miało to najpewniej związek z oficjalną delegaturą tego strasznego mężczyzny o srebrno-złotych włosach i przerażającej twarzy, który odwiedził kilka tygodni wcześniej majora Vadenkampa, doglądając przy okazji otępiałego wciąż panicza Filipa. Volder odetchnął, a westchnienie te cichym, metalicznym poszmerem odpowiedziało w ogniwach czepca. Wcisnął na głowę hełm, opuścił przyłbice i na wymarsz pchnął klacz w miękkie ostrogami w kształcie promienistej tarczy słońca.


– Walka przebiegła na froncie wschodnim i południowym. Ten pierwszy od północy zamykał jeden z garnizonów, zgodnie z wolą, dający się podejść dla zaskoczenia i odwrócenia uwagi od odwrotu oddziałów rheńskich, które miały wesprzeć wojska diuka Jana Vadenkampa na głównej linii walk. Do zbrojnych z Grzywy dołączyły ochotnicze hufce wiekoborskie. Nieliczne jednak, ponieważ przemarsz głównej siły zatrzymały brygady Domu Księżyca jeszcze na terenach Wiekoborza, tuż przy granicy.

Rycerz aep Rhenfausen zakręcił w palcach koniec imponującego, nawoskowananego i namaszonego olejkami zarostu. W ocenie Voltera dumnie prezentował się w oksydowanym kirysie przyzdobionym i ozłoconym na piersi grawerem Wielkiego Słońca, by każdy, kto przed nim staje, od razu wiedział, że reprezentuje potęgę Cesarstwa. Potęgę, z którą starły się „Srebrne Lwy”. Zdradzone i upokorzone na polu bitwy, które polem właściwie zupełnie nie były, bo bili się w lesie, na dodatek wieczorem, kiedy widoczność ograniczała się do skąpego blasku latarenek przytroczonych do juków oraz księżycowej łuny. Szlachetny zbrojny z peleryną podszytą szkarłatem podjął dalej.
– Sojusz między Rheną a Grzywą został oficjalnie zerwany. Żebyście widzieli, Majorze, tę rozpacz i wściekłość wydzierające z oczu Lwiątek! – zakpił, uśmiechem rozciągając wąskie usta. Kapitan Volter przytaknął na zgodnę wobec słów tamtego. Rzeczywiście „chłopcy”, jak określano żołnierzy pod de Morrowem, nie do końca wiedzieli, co się stało. Ich uwaga rozproszyła się, koncentracja została skruszona i padła w popioły morali.

– Dorzecze nie broniło się wcale. Nie było już komu. Ostatni zbrojni poddali zamek, po wcześniejszym, niekontrolowanym ostrzałem z udziałem nadwornego maga dworu stołecznego. To była kwestia czasu. Mieli do wyboru poddać się albo pomrzeć w najbliższych tygodniach z głodu, bo zapasy pokurczyły się przez te ostatnie miesiące niemal do cna. Donal, wraz z rodziną, zostali aresztowani, nocą przetransportowani na zamek w stolicy. Jeńcy. Ale szlachetnego pochodzenia, zatem przysłużą się najpewniej szczytnym celom.

Volter mógł tylko domyślać się, co rycerz miał na myśli, tym bardziej, że obaj – on i major, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Nie wypowiadał się jednak, zrobili swoje, teraz mogli popalić ciała współwalczących i wrogów, by nie rozeszła się jakaś zaraza.