– O, tu pisze! – młody, schludnie ubrany chłopak wskazał palcem na ustęp w przydługim tekście, powieszonym na tablicy informacyjnej – Niniejszym ogłasza się, co następuje. – zamlaskał kilka razy, zanim nabrał oddechu – Zwolenników samozwańczego diuka Steffrona ogłasza się terrorystami. Każdy, komu w sprawiedliwym procesie udowodni się niecny proceder wspierania objętego infamią uzurpatora, uznany zostaje winnym udziału w zamachu stanu, morderstwie, zdradzie kraju oraz Miłościwie Panującego Diuka Vadenkampa. – przeczytał powoli, dokładnie, niemal z namaszczeniem. Poprawił beret, z ukosa zerknąwszy na swojego rozmówcę – Kto wiedzę posiada o wyżej wspomnianych, winien niezwłocznie zgłosić się do najbliższego posterunku straży miejskiej. Wszelaka pomoc lub wsparcie udzielane terrorystom, jako i próby utajenia informacji, uznane będą za współudział w procederze terrorystycznym i karane w majestacie prawa na równi z aktem bezpośredniego udziału we wspomnianym przestępstwie.
– Jest napisane, młody – sucho rzucił ten z tyłu. Z niechęcią wymalowaną na twarzy, zapiął ściślej płaszcz, przez który przedzierały się podmuchy zimnego wiatru. Młody zamrugał kilka razy.
– Co?
– Jest napisane. Taka jest poprawna forma. – mówiąc to, rozejrzał się po Placu Wolności. W drodze do Emersvort ledwo uciekł przed bandą grasantów, a straż miejska przetrzepała go przy bramie. Zresztą nie tylko jego. W sumie, to może uważać się za szczęściarza. Kobietę, która była sprawdzana chwilę przed nim, oskarżono o wspieranie lojalistów i czynny udział w zamachach terrorystycznych. Gdy go kontrolowali, okazało się, że kobieta ta jest również złodziejką, cudzołożnicą i wiedźmą. A wszystko to podciągnięto pod paragraf, chociaż na jego rozum, przynajmniej kilka rzeczy przestępstwem nie było. Fryss nie dowiedział się jakie jeszcze są winy młodej kobiety, gdyż skończono go trzepać i postanowił oddalić się szybkim krokiem. Mimo wszystko, miasto zrobiło na nim dobre wrażenie. W sumie tego spodziewał się po stolicy Srebrogórza – tętniących życiem ulic, kwitnącego handlu, wspaniałej architektury. Mały zgrzyt powodowały niechętne spojrzenia, jakimi obrzucano ubranego w obcy ubiór przybysza oraz pewna doza nieufności, z jaką rozpoczynano każdą rozmowę. Przeszedł sławnym Pasażem Enillydów, dalej wybierając drogę przez Plac Kruka i świeżo odbudowany Dom Kultury. Aż trudno uwierzyć, że pyszniące się bogatymi zdobieniami mury i witraże jeszcze niedawno były kupą gruzu.
– Toć mówię, panie! Tako pisze! – młodzieniec ponownie wbił wzrok w ścianę tekstu – A o tu stoi, że zamieszki w Miedzianej Bra…
– Dobra, młody. Gdzie tu jest jakaś karczma? Porządna, bez karaluchów i pluskiew. Ale taka, żeby nie zdarli do ostatniego miedziaka.
***
28.03.1271 Emersvort, Miedziana Brama
– Tod! Kurwiu mały jeden ty… TOD!!! – stary trzasnął otwartą dłonią w policzek leżącego. Leżący, jak to trup, nie zaregował. – Kurwa no. Tod, słuchaj, nie wygłupiaj się. Nie rób mi tego, proszę cię. – patrząc na potężnego, starszego mężczyznę, który gorączkowo potrząsa leżącym młodzieńcem, można by poczuć przykre ukłucie w sercu. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Trudno bowiem było pominąć nabijaną pałkę, którą przed chwilą przywiesił u pasa. Dyndała się tam w takt uderzeń wyprowadzanych przez dryblasa, a wraz z nią dyndał się również nabity na jeden z kolców płat skóry, który niewątpliwie należał do innego trupa, leżącego tuż obok.
Tod od kilku dni miał pecha, chociaż zapowiadało się dobrze. Najpierw zrobili raban w dokach. Rozbili kilka łbów portowym chujkom, poprzewracali kilka straganów śmierdzącym handlarzom ryb i do tego przechwycili pomniejszego dilera. Gdy tylko zaprowadzili go do szefa, to niemal od razu natknęli się na samotnego elfa. Zajęli się nim z radością.
Na tym ich szczęście się skończyło, bo gdy łamali mu trzeci palec, do budynku wpadło kilku innych. Tod nie zajmował sobie głowy liczeniem. Wraz z Cesperem dali nogę tylnymi drzwiami i wiali ile sił. Niby znali doskonale zaułki Miedzianej Bramy, niby nie pierwszy raz biegli po nocy między zaniedbanymi budynkami, rozchlapując dookoła siebie cuchnącą breję, która pojawiała się na ulicach po każdym deszczu. A jednak trafili nie tam, gdzie potrzeba – prosto na kolejną grupę nieludzi. Na ich szczęście nieludzie zajęci byli innymi ofiarami. To wtedy ktoś krzyknął “Nieludzie mordują Haneczkę!”.
A w chwilę potem rozpętało się piekło. Ulice zapełniły się wściekłym tłumem zarówno ludzi, jak i nieludzi. Tumult, bieganina, bezładna rzeź, krzyki rannych, konających, błagania o pardon wypowiadane w niemal wszystkich językach świata zlały się w niezrozumiały zgiełk. Ktoś najwidoczniej rzucił pochodnią, bo po krótkim czasie doszedł do tego swąd spalenizny, a całe getto spowiły gęste kłęby dymu. Tod i Cesper dość szybko dali nogę. Być może dlatego udało im się uniknąć stanowczej, brutalnej i porządnie spóźnionej interwencji straży miejskiej. Następnych kilkanaście godzin przekiblowali w melinie, która dziwnym zrządzeniem losu nie została splądrowana. Z bezpiecznego schronienia obserwowali, jak część nieludzi wyrywa się z kotła i wieje w stroną bramy. Potem nieco ucichło. Lecz, prawem serii, spokój nie trwał długo. Ledwie zdążyli zmrużyć oczy, gdy na parterze głośno trzasnęły wyważone drzwi. Chwilę później wraz z resztą kompanów walczyli o swoje życie.
Tod nie był jedynym trupem. – A chuj z tobą! Słyszysz? Chuj z tobą! – Cesper raz jeszcze spoliczkował zwłoki. Nogi niemal odmówiły mu posłuszeństwa, gdy spróbował wstać. Nieprzytomnym wzrokiem omiótł pomieszczenie, aby po chwili potrząsnąć głową. Nachylił się nad najbliższym trupem, wprawnymi ruchami badając zawartość sakwy. Opróżniwszy ją z tego, co uznał za cenne, kopnął z rozmachem w brzuch trupa. – Jebać kurwy z doków!