Błogosławieni pokój czyniący

Boyko nie dbał już o ostrożność. Po prostu gnał przed siebie na złamanie karku. A ledwie wczoraj siedział spokojnie na ławce przy Pasażu Enillydów, patrząc na ciągnącą się do punktu werbunkowego kolejkę chętnych. Rekrutacja przebiegała w najlepsze. Co chwila ktoś wychodził, dzierżąc dokumenty z przydziału. Jeden do piechoty, drugi do zaopatrzenia, kolejny do łuczników. Szeroko zakrojona rekrutacja nie pozostawiała złudzeń. Wróg się zbroił. I jeszcze trochę mu zejdzie, zanim z tych rekrutów powstania jakakolwiek sensowna siła uderzeniowa. Jednak teraz pędził, nie dbając o smagające go gałązki drzew. Dziś nie dbał również za bardzo o wierzchowca. Miał jedynie nadzieję, że koń wytrzyma. Przez tych kilka lat wspólnej służby zdążył się przywiązać do gniadego wałacha, dlatego ilekroć zmuszał go do trzymania szaleńczego tempa, czuł nieprzyjemne ściskanie w żołądku. Ale nie dziś. Raz jeszcze odwrócił się kontrolnie, aby sprawdzić, czy nikt go nie goni. Nie gonił. Całkiem możliwe, że nikt w ogóle go nie zauważył, choć w cuda nie wierzył. Ledwo co uniknął spotkania z kolumną Czarnych, gdy musiał przeciąć główny trakt. Dlatego teraz zmuszał konia do morderczego biegu po wąskich, leśnych ścieżkach, znanych tylko nielicznym zwiadowcom i kłusownikom. Miał, być może, jeszcze godzinę. Godzinę na to, by dotrzeć do Dorzecza i ostrzec Donala przed zbliżającą się grupą nieprzyjaciela.

pięćdziesiąt trzy minuty później

Koń potężnie robił bokami. W zasadzie nie miało to już większego znaczenia. Boyko stanął na niewysokim wzgórzu, pod osłoną drzew. Przed sobą miał doskonały widok na Dorzecze. I na mrowie ludzi pod sztandarami Robyna ze Studnicy oraz Germota z Okola. Szczelnym kordonem otaczali wieś i zamek. Jedna z chałup była nadpalona, ale reszta stała nietknięta. Załoga zamku musiała zdecydować się na ryzykowny wypad za mury, bo kilkanaście trupów leżało nieopodal linii oblegających. Wojacy Robyna wspierani przez niewielki kontyngent Czarnych najwidoczniej dali sobie radę z kiepsko zorganizowanym kontratakiem.
-Skurwiel dopiął swego – mężczyzna rzucił pod nosem, patrząc na blisko dwumetrowego olbrzyma o gęstej brodzie, który radośnie pozdrawiał swoich podkomendnych, przechadzając się między oddziałami.
Boyko stał ze ściśniętym gardłem. Ciężkim spojrzeniem obrzucił teren przed sobą. Zaczęło się szybciej, niż się spodziewał. Szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Jakim cudem nikt nie zauważył, że Vadenkamp szykuje atak? Jakim cudem błyskawicznie przerzucono wojska, nie pozostawiając żadnego czasu na reakcję? Czy ten oddział, który tak rozpaczliwie starał się przegonić, to po prostu dodatkowe siły strzegące sprzętu oblężniczego? Nie miał złudzeń, a w cuda przecież nie wierzył. To był doskonale zaplanowany i przeprowadzony atak. A co za tym idzie, wróg zapewne nie wypuścił nikogo poza linię oblężenia. Spojrzał jeszcze w niebo. Były tam. Ciemne kształt leniwie zataczały koła nad obozem oblegających. Jeden z nich runął nagle w kierunku czegoś znacznie mniejszego. Dokładnie tak, jak się spodziewał – sokoły. Łączność została odcięta.
-Wytrzymaj jeszcze trochę, przyjacielu. Jeszcze odrobinę – wspiął się na wierzchowca, który zarżał w cichym proteście, po czym trącił go piętami. – Musimy go ostrzec, mój drogi. Zarzewie nie jest tak daleko. Dasz radę. To być albo nie być dla Dorzecza. Diuk Steffron musi się o tym dowiedzieć jak najszybciej.

***


Młody Oktawian prowadził swą klacz blisko długiej kolumny uchodźców, która dotarła już niemal do granicy Grzywy. Przeprawa przez rzekę była trudna, bowiem dziesiątki Nordlingów niosło ze sobą dorobki życia spakowane w kilka worów. Nieliczni prowadzili juczne konie, co wcale nie ułatwiało sprawy, bo masywne bestie grzęzły w mieliźnie. Musieli obrać okrężną drogę, aby trzymać się z dala od głównego traktu. Tak zadecydował brat Aleksander Vengenberski zwany Cyklopem, który prowadził uchodźców odkąd tylko opuścili Emersvort. Oktawian uznał to za niepotrzebne utrudnienie, bo przecież nawet Nilfgaardczycy nie zaniżyliby się do atakowania bezbronnych pielgrzymów, mimo że towarzyszyli im Rycerze Zakonu Białej Róży. Rycerze byli bowiem gośćmi sióstr Melitele w klasztorze przy Emersvort.

Kolumna podróżowała południowym szlakiem i w końcu miała wrócić na właściwą sciężkę odbijając na wschód, jednak po drodze znajdowało się Dorzecze, które od kilku dni było oblegane przez Filipa Vadenkampa. Oktawian nie miał pojęcia jaki plan miał dowódca, ale nie miał też zamiaru pytać. Cyklop nie zwykł tłumaczyć się przed braćmi, którzy nie przyjęli jeszcze ślubów zakonnych i właściwie odzywał się do nich tylko wtedy, kiedy wydawał rozkazy.

Młody Oktawian popatrzył po skrytych pod osłoną nocy pielgrzymach i zdusił w sobie chęć rzucenia kilku obelg. Gardził większością z nich. Nie kobietami, nie dziećmi, nie starcami, ale tymi nędznymi kreaturami w sile wieku, które przesiedziały tłuste lata za bezpiecznymi murami stolicy i jedli Nilfgaardczykom z ręki, póki nie zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Teraz nagle będą szukać schronienia w górskim Zarzewiu, kajać się przed Steffronem i zapewniać o lojalności. Oktawian widział już podobne sceny i za każdym razem robiło mu się niedobrze. A Zarzewie nie było przyjaznym miejscem. Na widok Czarnego, elfa lub nawet podejrzanie wyglądającego nieznajomego, strażnicy Steffrona najpierw wypuszczali strzały z łuków i dopiero potem zadawali pytania. I bardzo dobrze, pomyślał młody Oktawian, a następnie pogrążył się w zadumie o przyjęciu ślubów, powrocie do Aranfortu i wzięciu udziału w walkach, których tak bardzo nie mógł się doczekać.

Z natłoku myśli i planów wyrwał go oślepiający błysk. Próbując uspokoić wystraszoną klacz otworzył oczy i ujrzał rozświetlone na biało niebo. Choć słońce trzy godziny temu schowało się za horyzontem, teraz, przez kilka chwil, cała okolica była widoczna tak samo jak dobrze jak za dnia – każda sylwetka w kolumnie uchodźców, każda gałąź na drzewie i każdy kwiat na pobliskiej polanie. Nim światło zdążyło zgasnąć, młody Oktawian zorientował się, że traci kontrolę nad wierzchowcem. Krótko potem poczuł mocne szarpnięcie i wiedział już, że spada. Nie spadał jednak sam, bo i klacz runęła na ziemię – bogom dzięki – nie na młodego Oktawiana. W tej samej chwili cała pielgrzymka została strącona z nóg, a pobliskie drzewa zakołysały się złowieszczo. Fala była tak silna, że liczne gałęzie oderwały się od nich z głośnym trzaskiem.
Wtedy też przerażający huk zagłuszył paniczne krzyki pielgrzymów oraz polecenia zachowania spokoju donośnie wydawane przez Cyklopa. Młody Oktawian wiedział już, że był to huk wywołany eksplozją. We własnej krótkotrwałej panice pomyślał o elfich bojówkarzach oraz ich granatach, więc sięgnął po broń, jednak szybko dostrzegł kolejne światło, tym razem odległe i trwałe. Na południu, gdzieś za zamkiem przy Studnicy unosił się żółtobiały obłok. Młody Oktawian pierwszy raz widział, aby chmura powstała po wybuchu przybrała kształt wielkiego grzyba.